(Dla Aleksandry)




Jechaliśmy razem do Wiednia!


Udawałem kamienny spokój, mimo rozsadzającej mnie euforii, jaką odczuwa się, oczekując w szuwarach na szczupaka.


Gdy spławik znika pod wodą - mózg pracuje jak komputer z dopalaczem:
     tylko spokojnie (bo radość podnosi ciśnienie i puls);
     odczekać 20 sekund, aż dobrze połknie i dopiero wtedy zaciąć;


początkowo (gdy szarpie się najgwałtowniej) pozwolić, by sam wytracił siły, jednak nie dać swobody ani na moment;


powoli skracać dystans, niech się zmęczy i osłabnie;
     dopiero, kiedy przestanie się bronić i wyczerpany walką na moment zastygnie w bezruchu - delikatnie wyjąć z wody podbierakiem.


Należy nadmienić, że efektowny sukces wymaga długotrwałych przygotowań zwanych nęceniem, czyli podawania przynęty (oczywiście nieuzbrojonej w haczyk) przyzwyczajającej rybkę do nowego, smakowitego żarełka i sprawiającej, by stała się troszkę nieostrożna.


Tak wyglądał (w skrócie) starannie opracowany plan, wprost zbrodnia doskonała.


Nie uwzględniłem jednak 'ogólnej teorii względności' Einsteina.


Dziś jestem przekonany, że istnieje jeszcze jakaś nadrzędna 'filozofia jeziora', w której szczupak i wędkarz są tylko podmiotami bytu wyższego rzędu.



Jechaliśmy (!) razem (!) do Wiednia (!)


Początkowo zaskoczyła mnie jej szybka zgoda na mimochodem rzuconą propozycję towarzyszenia mi w nudnej podróży służbowej.


Kilka lat mieszkałem w Wiedniu i dla mnie utracił on złudną aureolę niezwykłości. Stał się metropolią, zamieszkiwaną w kopcach-mrowiskach przez ponad milion ludzi.


Oczywiście nadal darzyłem estymą niektóre miejsca, ale nie były one atrakcją turystyczną. Najpiękniejsze chwile pobytu przeżyłem bynajmniej nie w muzeach, parkach i kościołach lecz wśród antykwariatów w odrapanych z tynku uliczkach dzielnicy Neubau


Wiedeń, symbol dziedzictwa kultury i sztuki, leżał w JEJ wyobraźni "Nad pięknym modrym Dunajem". Błyszczał secesją, zachwycał barokiem, rozbrzmiewał Straussem.


Nic dziwnego, nie musiała tam walczyć o mieszkanie i prawo do pracy...


Promieniała w oczekiwaniu na spotkania z Tycjanem, 'Sachertortem' i Praterem. Rozumiałem dobrze tę turystyczną radość. Zapewne jadąc do Rzymu, też nafaszerowałbym się wiedzą przewodnikową - jak kaczka jabłkami.


Z satysfakcją odczytywałem tablice rejestracyjne wyprzedzających nas samochodów, prowadzonych przez wiecznie śpieszących się kierowców. Takim pośpiechem żyłem jeszcze wczoraj - dziś moja radość polegała na celebrowaniu minut płynących u JEJ boku.


Dyskomfortem było tylko kurczowe zaciskanie pocącej się dłoni na dźwigni automatycznej skrzyni biegów. Jakby moja ręka, tracąc podparcie, mogła zyskać niezależność i wylądować na jej kolanie.


Kochałem JĄ i piękniejszy od Wenecji stałby się Kazimierz Dolny, uświęcony spacerem za rękę.


Nie mogąc osiągnąć od niej nic ponad 'lubię', na razie nie pozostawało mi nic innego, jak rozsypywanie przynęty pozorów, że uczę robaka pływać, a pochwycenie rybki bynajmniej nie leży w kręgu moich zainteresowań.


Ułożyłem szczegółowy plan: zwiedzanie, rozrywki, wyżywienie i noclegi.


Dumny ze swojej pracy przewodnika-amatora, przedstawiłem go w nadziei uzyskania choć niewielkiego cukierka pochwały za organizację wycieczki.


I wtedy okazało się, że wszystko jest 'OK', z wyjątkiem hotelu. Pod żadnym pozorem nie zgodzi się na wspólny pokój. Jej protest był tak bezkompromisowy, że przeląkłem się, że odwoła wyjazd. Dałem za wygraną udając, że się godzę na wynajęcie dwóch osobnych pokoi.



Po przekroczeniu czeskiej granicy wróciłem do drażliwego tematu, zaczynając zupełnie niewinnie.


- Zaraz jak tylko wypowiem to zdanie, gwałtownie zaprotestujesz, bo jesteś typowym wodnikiem. - Przekornie nie zaprzeczyła, choć słowo 'typowym' odebrała jak 'przeciętnym'.


- Oczywiście żadne z nas nie wierzy w taką głupotę jak astrologia, ale to nie zmienia stanu rzeczy, że należy obchodzić się z tobą dużo ostrożniej niż z jajkiem przepiórczym. Przy tobie dyktafon rumieni się, bo dostał dwóję z dokładności zapisu. - Z jej pozornego braku reakcji odczułem, że trafiłem w dziesiątkę, czyli obrałem najprostszą drogę do kłótni.


- Nieopatrznie rzucone, a nieprzemyślane dokładnie słowo, natychmiast powoduje lawinę niszczącą wszystko, co napotka. Rozmawiając z tobą, muszę cały czas pilnować niesfornej, lewej półkuli mózgowej, aby nie przemyciła nieocenzurowanej przez prawą półkulę riposty. U ciebie nie ma klawisza 'delete'. A przeniesienie informacji do niezniszczalnego archiwum pamięci wymaga skamlenia o przebaczenie, połączonego z biciem pokłonów. - Zapewne nie byłem pierwszym człowiekiem, od którego słyszała podobną krytykę.


- Ty nadawałabyś się na broń psychologiczną szybkiego rażenia. Jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo staje się zapalnikiem od bomby złego humoru. Wystarczy cię obrazić i w takim stanie zrzucić na tyły wroga, a cała uzbrojona po zęby armia, po kilku godzinach obcowania z tobą popełni zbiorowe 'seppuku'. - Ciągle nie podnosiła rzucanej rękawicy.


- Przebywanie z tobą to nie próba generalna - to premiera. Jeśli publika wygwiżdże autora, a krytycy nie zostawią na nim suchej nitki - repertuar ulegnie nagłej zmianie. Możliwe, że to zagrożenie zwiększa moją ekscytację odczuwaną w twej obecności. Ale żyję w ciągłym stresie - jak saper. Raz udało mi się cię rozbroić i to w ostatnim momencie. - Nawiązałem do niedawnych negocjacji przy sprzedaży komputera, które o mały włos nie zakończyły się detonacją. Mimo, że raczej była to darowizna niż handel - podejrzewała oszustwo.


- Nabierasz wtedy powietrze jak zzieleniała żabka, a prześliczne oczęta miotają błyskawice, których nie powstydziłby się sam Hefajstos. Wystarczy jedna pomyłka i wyświetlasz napis "game over". - Jej bronią stało się uparte milczenie, potęgujące tylko moją pozorną złośliwość.


- Jesteś jak życie, ono też nie daje się powtórzyć. Owszem, to fascynujące jak taniec na linie. Jednak stres spowodowany ciągłym kontrolowaniem, aby nie palnąć jakiegoś drobnego głupstewka, jest w stanie wyprodukować wrzód żołądka wielkości jaśka. - Udawała, że spływa to po niej jak po kaczce. Skoro milczała wróciłem 'ad rem'.


- Pojmuję, że dużo wygodniejsze dla ciebie jest wynajęcie dwóch pokoi jednoosobowych zamiast jednego podwójnego. Zrozum jednak, że obydwoje nie jesteśmy milionerami i zaoszczędzone w ten sposób pieniądze możemy wydać o wiele sensowniej na zwiedzanie Wiednia, na niezwykłą kolację, na koncert lub muzea. - Na początek na warsztat poszła ekonomia połączona z kulturą.


- Niech ci się nie wydaje, że będzie to dla mnie cholernym szczęściem spać w tym samym pokoju co ty, słyszeć twój oddech, czuć feromony jakie wydziela twoje ciało, a nie móc nawet pogładzić cię po włosach na dobranoc. Zapewne, taką odrobinę, ulewającej się ze mnie czułości, odebrałabyś jako próbę dobierania się do ciebie. - Przedstawiłem marzenia jako straszliwe niedogodności.


- Poza tym, istnieje jeszcze wiele innych negatywnych stron wspólnego pokoju hotelowego. Dobrze wiem, jak trudno mi będzie przejść na stronę Morfeusza, gdy Amor podsuwać zacznie wyobrażenia spółkowania naszych dusz w ciemnej przestrzeni pokoju, wprost nad ciałami, z których jedno udaje chłód i obojętność, a drugie wcale nie udaje, bo nie musi - skoro oziębłości w nim więcej nawet niż urody. - Przeszedłem do 'ad persona'. Cios okazał się na tyle celny że, niby to od niechcenia, poprawiła w lusterku włosy. Najwyraźniej kompleksów na punkcie swojego wyglądu miała jeszcze więcej niż nieufności.


- Prócz tych negatywnych, acz poniekąd romantycznych stron wspólnego noclegu, istnieją jeszcze czysto ludzkie, bardziej krępujące przypadłości, utrudniające bezstresowe dzielenie pokoju. Pół nocy będę musiał uważać, aby nie zasnąć na wznak i swoim chrapaniem nie sprowokować cię do ostatecznej reakcji obronnej, jak na przykład znane z literatury wlanie trucizny do ucha lub zadławienie od trzech dni noszoną skarpetką. Drugie pół nocy panować nad swoimi wnętrznościami, aby przeciągłym, dźwięcznym pierdnięciem nie ogłosiły zakończenia trawienia (wyśmienitej w smaku, lecz pełnej ziół ułatwiających pracę kiszek) chińskiej kolacji. - Wdepnąłem na 'nic co ludzkie...'.


- Oczywiście, biorę też pod uwagę twoje ograniczenia. Zamiast po całym dniu łażenia po muzeach rzucić się do wyrka w przepoconym ubraniu i przesiąkniętej podpasce z błogim i rozkosznym odczuciem - "mycie jutro lub lepiej w sobotę" - będziesz musiała skorzystać z wody, mydła i szczoteczki do zębów. Natomiast rankiem, trzeba będzie wstać i potuptać do łazienki, aby przemyć zaropiałe oczęta. Bo mimo, że bynajmniej ci na mnie nie zależy, to wcale nie jest konieczne podziwianie "radości o poranku w sosie własnym". - Nie zauważyła nawet, że kaseta z jej ulubionym Jarrem się skończyła. Dobry znak! Zaraz eksploduje!


- Ograniczenia, jakie na siebie świadomie nakładamy, zazwyczaj nie mają negatywnego wydźwięku, a bywają także dodatkowym uatrakcyjnieniem przygody o nazwie wycieczka, wakacje lub życie. Należy tylko znaleźć dodatkową cechę przedsięwzięcia o nazwie wspólny pokój w hotelu i ocenić, czy (oprócz zaoszczędzenia kilku euro) jest jakakolwiek pozytywna psychicznie strona medalu. Jeśli będzie to ciekawość: co będę czuła przebywając z obcym facetem w jednym pomieszczeniu - należy spróbować. Tym bardziej, że idiota sam tego chce... Wyraźnie widzę jeszcze kilka pozytywnych cech, które podsuwa mi moja przewidująca wyobraźnia.- Wiedziała, że podziwiam jej inteligencję, kulturę, wiedzę i obycie towarzyskie. Chyba nawet całkiem obiektywnie potrafiła ocenić swoją osobowość. Tutaj nie miała chorobliwie czułych miejsc.


- Gówno prawda - rzekłem tonem udającym znudzenie - nie widzę żadnych pozytywnych cech. Złości mnie po prostu, że jesteś święcie przekonana, że dybię na twoją cnotę marząc tylko o odkryciu 7-go nieba (we wspólnej pościeli). Zakonotuj to w swoim ptasim móżdżku, że bynajmniej nie pociąga mnie twoja fizjonomia. - Skłamałem bezczelnie.


- Po prostu nie jesteś moim typem. Masz prawo uważać mnie za przeciętniaka, ale tak już jest ze mną od wieku niemowlęcego. Staje mi tylko do cycatych, niebieskookich blondyn. A ty nawet nie masz czym oddychać. - Kontynuowałem wstrętną solówkę perkusisty grającego na kompleksach urody.


- Ze swoją figurą pasujesz co najwyżej do roli pokojówki - nawet do twarzy by ci było w mocno wykrochmalonym i lekko przykusym fartuszku. - Odpaliłem najcięższy pocisk. W końcu cel uświęca środki. Zapewne nie wiedziała, że jest moim ideałem, skoro nie była w stanie dostrzec piękna swego ciała przez mgłę kompleksów zakrywających odbicie w lustrze?


- Jesteś zwykłym chamem! - Wybuchła w końcu! Odwróciła głowę, jakby za oknem znalazła coś niezwykle interesującego, a tam, jak na złość, nie było na czym oka zaczepić, ledwo tylko dawało się odróżnić od ołowianego nieba, puste aż po horyzont, pola po czeskich sowchozach. - Po co mnie zabrałeś ze sobą? Aby obrażać? - Gdybyśmy byli na terenie Polski, to poczułbym na karku pazury pantery, ale dookoła nie było żywego ducha i dzięki temu mogłem się rozkoszować pobekiwaniem potulnej owieczki.


- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.- Strugałem durnia, a zdolność tę miałem nieźle opanowaną. - To, że teraz razem jedziemy do Wiednia, to bynajmniej nie po to, by się ze sobą pieprzyć. - Położyłem akcent na 'pieprzyć'.


W oddali widać było światła Brna. Leżało w bezpiecznej odległości od autostrady.


- Muszę być na sympozjum, a ty masz okazję obejrzeć kilka muzeów z zatęchłymi obrazami. Zabrałem cię, autostopowiczko, tylko dlatego, że nie lubię samotnej jazdy. Ale jak będziesz grzeczna, to wracając możemy zahaczyć o Brno, choć według mnie, to tam nie ma nic ciekawego do oglądania. - Położyłem akcent na "grzeczna" wskazując głową na łunę nad miastem. Milczała wściekła i poniżona epitetem 'autostopowicz'.


- No co się nic nie odzywasz? Nie cieszysz się już ze wspólnej wycieczki? - Rozkoszowałem się zemstą. Krwawą zemstą, za kilkumiesięczną obojętność.


- Musi ci wystarczyć moja obecność. Rozmowa nie była wliczana w opłatę za podróż. - Próbowała się odgryźć i zamilkła na dobre.


Nastawiłem radio na wiedeńską stację, nadawali wiadomości. Udawałem, że z zapałem słucham zbyt głośnego niemieckiego szwargotu, z którego ona nie rozumiała ani słowa. Niechybnie potęgowało to w niej poczucie izolacji i osamotnienia.


- Jestem głodny. - Oznajmiłem nie pytając się nawet 'pro forma', czy nie ma apetytu. - Rozsądniej będzie coś przekąsić.


Zjechałem do Mikulowa, prześlicznego przygranicznego miasteczka na wzgórzu, zbudowanego z purpurowej cegły i śnieżnobiałego piaskowca.


- Ładnie tu... - Powiedziała, urzeczona architekturą ogrzaną ostatnimi promieniami zachodzącego na czerwono słońca. Była zafascynowana pięknem do tego stopnia, że zapomniała na moment o ślubowaniu dozgonnego milczenia. Możliwe, że chciała zapytać o coś, nawet nie po to, aby uzyskać odpowiedź, lecz podzielić się radością oglądania niezwykłej architektury.


Zaparkowałem pod hotelem "U mnicha". Od czasu, jak padła 'żelazna kurtyna' zrobiło się tu czysto i na kelnera nie czeka się już godzinę z hakiem. Poza tym, zazwyczaj mieli do zaoferowania doprawdy wyśmienite potrawy z ryb.


Brodaty kelner w podeszłym wieku pojawił się prawie natychmiast. Błyszczące, bladoniebieskie oczy, jak u psa rasy Husky, podkreślały jeszcze bardziej jego nieprzeciętną urodę. Natomiast 'moja księżniczka' udawała obojętność. Zapach potraw panujący w restauracji najwyraźniej potęgował jej apetyt, jednak nie raczyła nawet zerknąć do menu.



- Dobry wieczór w czym mogę państwu być pomocny?


- Chciałbym, aby pan pomógł 'zakochanej parze' zestawić niezapomnianą kolacją. Zdajemy się w zupełności na pana doświadczenie. - Odpowiedziałem w podobny sposób.


- Czy państwo lubią ryby? - Poprosił o wskazówkę.


- Ależ tak. Szalenie. - Potwierdziłem z uśmiechem, rozbrojony jego sposobem bycia. Kelner zniknął tak samo bezszelestnie, jak się pojawił.


- Idę umyć ręce... - Rzuciłem w przestrzeń i odszedłem od stolika, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź.


Poszedłem do recepcji. Pokój czekał na nas. Rezerwację potwierdziłem telefonicznie, gdy poprawiała makijaż w restauracji w Częstochowie. Na szczęście biurokracja też się skończyła i do zameldowania wystarczył jeden paszport.



Zawzięcie wiosłowała z talerza, co chwila dolewając z dymiącego kociołka chochelkę płynu. Choć humor jej się nie poprawił, to w każdym razie wściekłość wyraźnie osłabła. Nic dziwnego, zupa rybna była wyśmienita.


- Uważam, że rozsądnie będzie tu zanocować, bo przed nami jeszcze pięć godzin jazdy. - Skłamałem bezczelnie wiedząc, że do Wiednia pozostało już tylko 78 kilometrów. Czekałem na standardowy protest. Nie musiał być gwałtownym wydrapaniem mi oczu, lecz zwykłą próbą współuczestnictwa w rozwiązaniu problemu. Nie było najmniejszej reakcji, jakby nie dosłyszała. Chyba była po prostu zmęczona.


- Idę do recepcji dowiedzieć się, czy przypadkiem mają jakieś wolne pokoje. - Tym razem wreszcie odwiedziłem toaletę.


- Czy dla mnie wziąłeś pokój z łazienką? - Zapytała mimochodem, mocując się z karpiem pieczonym w ziołach.


- W tym hotelu w ogóle nie mają jedynek. - Odrzekłem, 'z jeszcze większym mimochodem' zamawiając wino. Kelner zatroszczył się o moje prawo jazdy pytając, czy jesteśmy samochodem. Odpowiedziałem, że tak, ale zostajemy tu na noc. Po chwili przyniósł gliniany dzbanek pełen płynu o niezwykłym smaku. Wyczułem w nim aromat miodu, porzeczek i ziół. Wrócił mi dobry nastrój, mimo że przede mną zaczaiło się prawdopodobieństwo spędzenia nocy w fotelu.


- To wino ma swoją tradycję... - Przyszedł mi do głowy pomysł opowiedzenia 'bajki na dobranoc', jakiejś miłej historyjki rozładowującej napiętą atmosferę. - Jeśli chcesz mogę ci opowiedzieć tę legendę, jest nawet dość ciekawa i pouczająca... - Nieznacznym skinieniem potwierdziła gotowość słuchania. Najwyraźniej wino łagodziło także i jej obyczaje.


- Pod koniec XVIII wieku mieszkał w tym miasteczku bogaty kupiec. Miał bardzo mądrego, a jednocześnie prześlicznego syna. Sam go wychowywał i darzył ogromną miłością. Żona zmarła podczas porodu. Chłopak był oczkiem w głowie kupca i ciągle żywym obrazem ukochanej małżonki. Młodzieniec, gdy poczuł wolę Bożą, zakochał się bez pamięci, lecz z wzajemnością w Amelii, córce bogatego młynarza. Jak on miał na imię nikt już dziś nie pamięta. - Żadne inne romantyczne imię poza 'Romeo' nie przychodziło mi do głowy.


- Szczęście było bardzo blisko, wprost na wyciągnięcie ręki. - Mówiłem coraz wolniej patrząc na smukły kieliszek bursztynowego płynu oświetlanego płomykiem świecy, w nadziei, że znajdę tam natchnienie i ciąg dalszy legendy. Czułem, że słucha.


- Nic nie stało na przeszkodzie, nawet ojcowie byli przychylni ich małżeństwu. Ogłoszono zapowiedzi. - Przerwałem na chwilę zapalając papierosa i długo zaciągając się dymem.


- Niestety diabeł trzymał rękę na pulsie. Kupiec przegrał cały, nie mały z resztą, majątek w kości. Został tylko dom, a właściwie kamienica przy rynku.


- Wieść o tym nieszczęściu rozeszła się lotem błyskawicy, a dzięki 'życzliwym' najszybciej dotarła do młynarza. Oczywiście ojciec niedoszłej panny młodej natychmiast zerwał zaręczyny. A że chłop z niego był twardy, to nic nie wskórał płacz córki i błagania żony. Amelia albo była za słaba psychicznie, aby popełnić samobójstwo, albo chłopaka darzyła zbyt wielką miłością, by wyjść za innego, albo po prostu postanowiła się zemścić na swoim ojcu. Nikt nie dojdzie przyczyny jej decyzji. W każdym razie zatrzasnęła za sobą furtę klasztorną. Ojciec chłopaka nie mógł znieść niedostatku i nieszczęścia syna, jakie spowodował karciany wieczór. Szybko zapił się na śmierć. Synowi została tylko kamienica przy rynku, zapisana w spadku jeszcze przez matkę. - Zgasiłem papierosa, jakbym zamykał legendę o wielkiej i nieszczęśliwej miłości.


- Minęło kilka lat. Chłopak był niezwykle przystojny i nie miał trudności w nawiązywaniu kontaktów z kobietami. Dzięki wytrwałej pracy i smykałce do handlu odziedziczonej po ojcu, udało mu się nie tylko odzyskać rodzinny majątek, lecz podwoić go w szybkim czasie. Stał się najbogatszym obywatelem i najlepszą partią w mieście. Nie stronił bynajmniej od towarzystwa kobiet. - Jej wyraz twarzy komentował każde słowo. Najwyraźniej stała po stronie dziewczyny i zaszufladkowała już pochopnie bohatera mojej opowiastki do katalogu z napisem 'zwykły łajdak'.


- Lecz mimo niezwykłego powodzenia nasz bohater odrzucał najlepsze propozycje, nawet te nadchodzące od szlachcianek. A czas płynął nieubłaganie. Jego była narzeczona dawno złożyła śluby klasztorne i dochrapała się nawet stopnia 'siostry przełożonej'. Albo nie pragnęła już świeckiego trybu życia, albo nie potrafiła tak mocno uwierzyć w istnienie miłości, aby zerwać przysięgę czystości. Młynarz zubożał, ponieważ w okolicy pojawiła się konkurencja i zapewne żałował swojej pochopnej decyzji zerwania zaręczyn. Czy udało im się kiedykolwiek spotkać. Zapewne tak, ale to tylko moje domysły. - Zmieniłem intonację, jakby to już było zakończenie.


- Pora już spać. Resztę, jeśli będziesz chciała, opowiem ci jutro. - Jej oczy roziskrzyły się nie tylko winem, lecz także moją historią.


- Nie! Dokończ teraz! - Uwielbiałem ten rozkazujący głos. To był najpiękniejszy komplement, jaki mogła ofiarować mojej bajce z 1000 i pierwszej nocy. Zmarszczyłem brwi, jakby mnie rozzłościł ten rozkazujący ton.


- Proszę. - Dodała pojednawczo. - Bardzo chcę poznać zakończenie.


- W 13-tą rocznicę rozstania, nasz bohater, którego zapewne już uważasz za łajdaka, sprzedał cały majątek. Na skałach, wśród bagien, wybudował dom. Otoczył go kłującymi krzakami porzeczek. Był bardzo bogaty i mógł żyć wystawnie, a mimo to prowadził życie pustelnika. Krążyły o nim niesamowite opowieści, że pomaga zakochanym, że leczy zwierzęta, lub po prostu, że zwariował hodując pszczoły i zioła na bagnistych terenach. Ale nikt nie znał całej prawdy.- Na dworze zrobiło się całkiem ciemno. W oddali można było usłyszeć wycie psa, zapewne pełnia księżyca oddziaływała także na zwierzęta.


- W 1809r zmarł w skrajnym ubóstwie młynarz. Nasz bohater swemu jedynemu wrogowi (niedoszłemu teściowi) urządził wspaniały pogrzeb na swój koszt. W uroczystościach pogrzebowych brali udział wszyscy mieszkańcy miasteczka, ponieważ ciekawość ludzka nie ma granic, a najeść i napić się, każdy był gotów. Przygotowano suty poczęstunek. Amelia też była obecna na pogrzebie ojca. To był jedyny moment, kiedy mamy pewność, że nasz bohater spotkał swoją dawną narzeczoną. Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nie fakt, że kroniki miasteczka notują niezwykłą ilość zawieranych małżeństw w tym właśnie roku i ponad 10-krotne zwiększenie przyrostu naturalnego w roku następnym.


Złośliwi twierdzą, że podane na stypie wino o niezwykłym smaku miało działanie afrodyzjaku. Jeśli to miała być zemsta, to dla rozwoju miasteczka stała się historycznym punktem zwrotnym. Jak było na prawdę - nie wiadomo. W każdym razie na początku 19 wieku datowany jest gwałtowny rozkwit gospodarczy. - Pies przestał ujadać i cisza nocy przeniknęła do wnętrza sali.


- W 1829 roku zmarła przełożona klasztoru. Tak wspaniałego pogrzebu i stypy, w której wzięli udział wszyscy mieszkańcy miasteczka i okolicy, nie miał niejeden król. Amelię pochowano w wybudowanej na wzgórzu kaplicy widocznej w promieniu 20 kilometrów. Zapewne zwróciłaś na nią uwagę, gdy wjeżdżaliśmy do Mikulowa, tak pięknie oświetlało ją zachodzące słońce. Znów kroniki miasteczka notują niewytłumaczalną ilość zawieranych ślubów i ogromny przyrost naturalny. Ale to chyba dość oczywiste, był to przecież czas łączenia się w pary wyżu demograficznego z roku 1810, a nie tylko skutek działania wina o niezwykłym smaku, którym raczyli się bez ograniczeń biesiadnicy stypy. Po pogrzebie nasz bohater wyjechał lub zapadł się pod ziemię i nikt więcej go nie zobaczył. - Skupiony na wymyślaniu legendy, dopiero teraz spostrzegłem, że w restauracji zostaliśmy zupełnie sami.


- Kilkanaście lat później do miasta przybył nikomu nieznany brodaty mnich. Brat Alex. Zburzył stojący na skalistej wyspie wśród moczarów, opustoszały dom i w tym miejscu wybudował świątynię. Teraz nie ma już tych bagien. W latach szalejącego stalinizmu zbudowano sztuczny zalew i woda przykryła bagna. Natomiast kościółek się zachował, wygląda teraz jakby go postawiono na wyspie na środku jeziora. Przejeżdżaliśmy tamtędy, ale nie wiem, czy zwróciłaś na niego uwagę, będąc bardzo zajęta obrażaniem się. - Nie mogłem powstrzymać się zupełnie od wszelkich złośliwości.


- Wkrótce, po zbudowaniu świątyni mnich umarł. Natomiast na grobie Amelii nadal pojawiały się świeże kwiaty. Jak się nazywał mnich, zanim stał się mnichem, nikt nie wie. Pochowany jest w podziemiach kościoła na wyspie. Jest tam tablica nagrobna z lapidarnym napisem: Brat Alex ?-1849. Nie muszę ci chyba dodawać, że też był to rok 'niezwykle wysokiego przyrostu naturalnego' na tych terenach. Niektórzy twierdzą, że mnich był synem kupca, który swój majątek przegrał w kości i narzeczonym Amelii. - Patrzyłem na nią urzeczony, takim wzrokiem jaki musiałby mieć mnich, gdyby istniał i patrzył na Amelię.


- I to byłby koniec legendy zakochanego mnicha, gdyby nie pewien drobiazg. Mnich nie zabrał ze sobą na tamten świat receptury niezwykłego trunku. Wino było tylko narzędziem do unieśmiertelnienia Amelii. Również teraz wyrabia się w miasteczku niewielkie ilości wina z porzeczek, miodu i ziół. Mieszkańcy nigdy nie sprzedają tego specjału. Ciągle żywa tradycja pozwala pić je wyłącznie w celu uświetnienia uroczystości ślubnych. Natomiast podróżni mają prawo go skosztować, nie czekając na okazję uczestnictwa w przyjęciu weselnym. Jednak otrzymać można tylko jeden dzbanek, pod warunkiem wykupienia noclegu w miasteczku. - Wyglądała jak alabastrowa rzeźba. Nie poruszyła się. Czekała na puentę.


- Koniec. - Chwilę jeszcze milczałem, pozwalając jej samej znaleźć kontynuację mojej legendy.


- Tak. Dobrze myślisz. Nie dostaniemy drugiej porcji wina. Zapewne zwróciłaś uwagę, że przed podaniem nam dzbanuszka, kelner zapytał się, czy zostajemy na noc. Wino, które pijemy (zrobione z porzeczek, miodu i ziół) nazywa się Amelia. To był najpiękniejszy pomysł zwariowanego mnicha. Nikt nie pamięta, jak nazywał się mnich Alex. Skrył się w cieniu zapomnienia winem unieśmiertelniając imię swojej ukochanej. Zapamiętaj ten smak, ponieważ jest mało prawdopodobne, abyś kiedykolwiek jeszcze w życiu miała okazję go spróbować. - Milczała, wyraźnie oczarowana bajką na dobranoc. - Chodźmy spać. Jutro rano otwierają muzea.


- Chodźmy. - Powtórzyła spokojnym, ciepłym i łagodnym głosem.



Nasz pokój nie przypominał zupełnie numeru w hotelu, był jak małżeńska sypialnia z XIX wieku. Oprócz jednego wielkiego drewnianego łoża z dwoma ogromnymi puchowymi poduchami, które skojarzyło mi się z tratwą do przekraczania Rubikonu i małej toaletki z miniaturowym krzesełkiem, nie było innych mebli.


Stiukowe amorki wiszące w rogach pokoju, milcząc, towarzyszyły wielu chwilom uniesień. Jestem przekonany, że jeden z nich, ten z nadłamanym nosem, puścił do mnie oko.


Stała przed oknem tyłem do mnie, oparta o parapet, skulona i przerażona świadomością dzielenia jedynego prześcieradła.


Nie chciałem już awantur. Nie czekając, aż zaprotestuje, że na wspólne łoże się nie godziła, poszedłem się umyć. Woda miała temperaturę wystygłej herbaty.


Gdy wróciłem nadal stała przed oknem patrząc na ryneczek oświetlony żeliwnymi latarniami. Z krótkim - dobranoc - wślizgnąłem się do łoża. W środku okazało się jeszcze większe, jakby miało służyć całej rodzinie. Skuliłem się w kłębek i natychmiast zasnąłem.





Obudził mnie szelest prześcieradła.


Zdecydowała się jednak położyć. Otworzyłem oczy. Nalana morda księżyca wschodziła zza wieży ratusza z zegarem wskazującym za pięć dwunastą. Leżałem bez ruchu, czekając aż coś powie, poruszy się lub odchrząknie. Jej szybki oddech dawał znać, że nie śpi. Zamknąłem oczy, ale sen nie przychodził. Te kilka minut drzemki spowodowało, że czułem się zupełnie wyspany.


- Nie możesz zasnąć? - Wyszeptałem.


- Zimno mi. - Odszepnęła.


Odwróciłem się na wznak i wyciągnąłem rękę w jej stronę, ale okazała się krótsza niż rozdzielające nas morze prześcieradła.


- Przytul się do mnie, tu jest ciepło... - Przepłynęła biały ocean i wtuliła się w moją pidżamę. Trzęsła się z zimna. Nic dziwnego, była zupełnie naga.


- Zawsze sypiam nago. - Beznamiętnie skomentowała moje kiepsko ukrywane zdziwienie. - Jakiś ty gorący. Zaraz sobie pójdę. Tylko się ogrzeję. - Próbowała usprawiedliwić przyjemność bliskości.


Gładziłem ją po plecach tak delikatnie, jakbym bał się, że czar pryśnie, jeśli przytulę trochę mocniej.


- Wiesz. Myślę o Amelii. Ona musiała być przeraźliwie samotna, tam w klasztorze. - Najwyraźniej ogrzała się nieco, bo już nie trzęsła się tak przeraźliwie.


- On też musiał być samotny. - Stanąłem po stronie mnicha.


- Czy taka miłość istnieje?


- Nie wiem. - Odpowiedziałem uczciwie.


Odwróciłem się, przodem do niej. Nie odsunęła się. Wargi miała wilgotne i zimne jak owoc liczi. Nagle ożyły i zatrzepotały skrzydełkami kolibra. Szepnęła mi coś do ucha, ale tak cicho, abym nie usłyszał, jeśli nie rozumiem.


Zdjąłem bluzę od pidżamy.


- Usłyszałeś? - Zdziwiło ją, że odgadłem skryte oczekiwanie.


- Nie. Chcę cię czuć. - I czułem. Sutki jędrne i soczyste, jak dojrzałe leśne poziomki lub ogromne krople podzwrotnikowego deszczu. Wprost na sercu.



Za oknem szarzało. Gruchanie gołębi mieszało się z krakaniem wron. Spleceni uściskiem, baliśmy się wrócić do świata złośliwych słów, uszczypliwych uwag i ukrywanego uczucia.


- Kocham cię! - Wyszeptałem banalnie.


- Cicho, wiem. - sparafrazowała tonem Pana Sułka. - Co zrobisz jak się okaże, że 'rozbiliśmy bank ' papieskiej ruletki? - To już nie był żart!


- Najpierw to zdechnę ze szczęścia, gdy urodzisz, - chciałem, aby brzmiało to równie żartobliwie, - potem nauczę gówniarza mówić 'mama', natomiast drugim jego słowem będzie 'kocham'.


- A jeśli usunę ciążę? - Zrozumiałem jej lek przed macierzyństwem, przed dawaniem i braniem miłości, przed wiarą w miłość, przed nadzieją w istnienie zaufania.


- Jeśli wystarczy mi odwagi, popełnię samobójstwo - Nie mogłem znaleźć głupszego rozwiązania. - A jeśli nie starczy, zostanę mnichem.


- Chyba cię jednak kocham. - Wyszeptała nieśmiało.


- Powtórz to jeszcze raz, ale bez trybu przypuszczającego... - Zażądałem szeptem. Milczała. Milczała cholernie długo. Już chciałem się poddać, powiedzieć, że to żart, że nic nie musi mi wyznawać. Wskazówka na wieży ratuszowej nie stanęła w miejscu. Lecz oto...


- Kocham cię ...- Nadleciało ciche wyznanie, zduszone lękiem, spłoszone pragnieniem powtarzania go codziennie, coraz głośniej i pewniej.


Jeszcze wczoraj ta słabo-owłosiona klatka piersiowa wydawała się jej tak obca, jak góra za mgłą, a teraz przytula się do niej jak do swojej poduszki. Niezwykłe jest życie - pomyślała.


Włochy 9-25 luty 1999r.
Wiedeń 25 lipiec 2003r.


 powrót

Andrzej Setman